Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawsze jesteśmy pierwsi. Korzystając z czasu, obejrzymy srebrny wieniec. Co?… to złoty wieniec?!
Ale zdaniem pana Ollosi’ego, jeżeli wogóle kto był ciekawy na świecie jakiego wieńca, to nie powinien patrzeć na jakiś tam złoty drobiazg, lecz raczej na okazały wyrób ogrodniczy, który on w swoich rękach wysoko do góry podnosił.
Pani Fruzina na migi zadała pytanie, czy artysta będzie skakał przez ten wielki wieniec, tak jak ów Kunstreiter, którego kiedyś podziwiała w cyrku? Tylko tam średnica koła powleczona była bibułką; to stanowczo podnosiło efekt.
— Ile też może kosztować taki wieniec złoty? — pytała na stronie pana Balambéra jego godna małżonka.
— Z dziesięć kadastralnych morgów ziemi pierwszej klasy, z okolic Meröség’u — odparł prezes komisyi kadastralnej z zacięciem prawdziwego znawcy, poczem pospieszył z komplimentami do dam z komitetu dobroczynności, przyczem pokazując im swoje, istotnie obiecujących rozmiarów dłonie, jął zapewniać z przejęciem, że „uszy wszystkim popuchną od oklasków dzisiaj, gmach drżeć i szyby dzwonić będą!”
Pan Ollósi asystował tymczasem Citerze, zasypując ją pochlebstwami na rzecz jej samej, tudzież męża, pokazywał jej podłużny skrawek papieru, nazywany w technicznej gwarze dziennikarskiej „psim językiem”. Napisałem już sprawozdanie z dzisiejszego koncertu, niech pani tylko przeczyta!
— Nie potrafię tego przeczytać.
(Nie dlatego, ażeby Citera czytać wcale nie umiała, ale, ponieważ hieroglify pana Ollósi’ego chyba tylko specyalnie w tej sztuce wyćwiczony zecer mógł odcyfrowywać).