Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mienie; zewsząd „ah! ah” — dały się słyszeć okrzyki podziwu. Osobliwa ta przemiana jednak najbardziej zastanowiła kasyerkę stowarzyszenia.
— Nie pojmuję, jakim sposobem stać się to mogło? W kasie była zebrana tylko suma na wieniec ze srebra!
— Stało się to mianowicie, iż jedna z dam z własnej kieszeni zebraną sumę naraz podwoiła.
— Któż to? kto to taki? — spytało naraz kilka głosów ciekawie.
— Ofiara wniesioną została bezimiennie, nadesłano ją listownie bez podpisu.
Więc przestano się dopytywać, a wielu osobom przyszło na myśl, że kto wie, może wspaniałomyślną tą ofiarodawczynią jest sama baronowa Anna i chce zachować incognito?
— Trzeba teraz jednę z naszego grona wyznaczyć do podania artyście tego wieńca — podjęła rzecz nanowo baronowa Anna.
— Może sama pani prezydująca zechce… — odezwały się głosy.
— Trudno to będzie, nie jestem przyzwyczajoną do występów publicznych, i ile razy wypadnie mi coś powiedzieć w większem zgromadzeniu, zaraz mi serce bić zaczyna gwałtownie, i zamiast mówić — tylkobym płakała Lepiej kogo innego wybierzcie, drogie panie.
I znów Citera głos zabrała po swojemu, w sposób wcale niedyplomatyczny. Biedactwo przy wielkiej urodzie, wdzięku, ruchach powabnych, chociaż nie miała w swojem obejściu nic grubiańskiego, ale w żaden sposób nie mogła zrozumieć, co w salonach, w arystokratycznem kole uchodzi, a co nie uchodzi.
— A któżby godniejszym był podać mu ten