Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdy miał możność ocalenia Zoltana od więzienia, a może i od śmierci, serce nie zabiło mu na myśl, że jest to przecież „brat!” jego…
Gdy Zoltana dłonie okuwały kajdany, w jego zaś ręku tkwił tak zwany miecz sprawiedliwości — wtedy nie cofał się od wymierzenia ciosu. Dziś dopiero, gdy i Zoltan będzie mógł wystąpić przeciw niemu z ostrzem stali — przypomina sobie po niewczasie, że to brat przecież!
— Cóż na to powie nasza wspólna matka! Proszę!
Baron Szymon raczy się troszczyć nawet i o matkę!
— Ależ szanowna ta matrona o niczem nie będzie wiedziała. Właśnie odjechała już dziś rano do swoich posiadłości w górach, gdzie me była przeszło od dziesięciu miesięcy.
Szymona ciarki przeszły na wspomnienie owych dziesięciu miesięcy.
Nakoniec dostojny gość zaczął spostrzegać, z kim ma do czynienia, więc tonem perswazyi jął uspakajać Szymona:
— Wierzaj mi pan, że takie spotkanie to bagatela. Przecież nie będzie to walka na życie i śmierć, ani też nie dopuścimy nawet do niczego poważniejszego. Poprostu do pierwszej krwi. Porozumieliśmy się z sekundantami hrabiego. Wyłączone będą cięcia tak w głowę, jak i w brzuch, tudzież kłóć nie wolno: obaj zapaśnicy będziecie mieli na głowach kapelusze z grubego filcu, kark, tudzież poniżej korpusu zaopatrzymy wam starannie, napiąstek prawych rąk obwiniemy jedwabnym bandażem, słowem, choćby który chciał, nie trafi drugiego gdzieindziej, jak w pierś, w ramię, albo w twarz. Ale nie wiem, po co wykładam ci to,