Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obręczy: miała cywilną odwagę stawić czoło brzydkiej modzie. Przeciwnie, nosiła suknie dosyć obcisłe, uwydatniające jej posągowe kształty, i w domu, czy na ulicy — zawsze białe. Nawet kapelusz miała biały, z długim welonem białym, nakształt węża obwiniętym dokoła szyi. Od tej bieli ubrania żywym kontrastem odbijała jej twarz o rysach klasycznych a cerze tak ciemnej, prawie oliwkowej, że możnaby ją wziąć za Beduinkę. Oczy miała duże, czarne, ponure, z brwiami prostemi, jak dwa sztylety, wargi wązkie. Odwinąwszy z szyi welon i odrzuciwszy go na tył kapelusza, gdy czarne, jak heban włosy, obcięte do ramion, rozrzuciły jej się dokoła twarzy, wyglądała jak anioł pędzla Rafaela.
Jej twarz blada, ciemna, bezkrwista, miała tyle wyrazu, że kto ją raz widział — już nigdy jej nie mógł zapomnieć. Nawet wtedy, gdy oczy miała spuszczone — a często oczy spuszczała. Na tortury brać potrafiła przysłanianiem źrenic rzęsami, czarnemi, jak smoła, tudzież wązkich warg zaciskaniem.
Słowa jej i samo zresztą ukazanie się w tej chwili zmieszały Szymona.
— Aranko — szepnął tylko, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— O, nie przecz! Z twarzy mu wyczytałam, że o mnie mówił, a z twojej teraz czytam, że ty — słuchałeś!
— Wzbraniałem się…
— Mówił, że byłam niegdyś jego kochanką, a teraz — że jestem kochanką człowieka, którego on najgorzej nienawidzi i którym najbardziej pogardza — największego despoty Kronlandu!
— Zapewniam cię, że tylko najprzebieglejszym z fortelów udało mu się podejść mnie, że wysłuchałem tych oszczerstw!