Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wezwany w osłupieniu zbliżył się do wroga, jakby chcąc spojrzeć w zwierciadło. Pamiętał głos, ale twarzy nie poznał.
Leon i Basilisco byli od siebie o dwadzieścia kroków oddaleni. Ledwie długość miecza ich oddzielała. Wkoło nich latały kule. Śmierć swą kosą przerzedzała szeregi, rowy były pełne trupów, a nad trupami z triumfem biegła zwycięska gwardja hiszpańska. Nagle padli Leon i Basilisco, trafieni wrażemi kulami. Basilisco z zamkniętemi oczyma leżał niedaleko Leona; Leon, chwiejną ręką pomagając sobie, pełznął ku niemu. Kreol wyjął z pod koszuli mały krzyżyk, chcąc go położyć na ustach, które się modliły. Leon wyrwał mu z rąk krzyżyk i precz go odrzucił, wołając martwym głosem:
— Niechaj cię Bóg nie usłyszy!
Metys skonał. Leon, oparłszy się na łokciu, patrzał jak inni giną. Kiedy kartacz jaki łamał tłumne szwadrony kreolów, wydawał piekielne okrzyki radości. Wkrótce miasto poczęło goreć. Leon patrzał, rychło też jego dom pożar obejmie. Wreszcie i tu płomienie się pokazały. Człowiek był zadowolony. A gdy ujrzał, jak z okna domu, stojącego w płomieniach, wyskoczyła postać kobieca na gorejącą ulicę, zawołał radośnie:
— Dobrze, dobrze! niechaj zginie!
I jeszcze długo z dzikiem zadowoleniem patrzał na zmieniające się zgliszcza miasta, gdy nagle kościół zapłonął. Ci, co na dwu jego wieżach ufnie się schronili, znaleźli się nagle w dwu czerwonych pochodniach…