Strona:Maryan Gawalewicz - Poezye.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Był czwartek — święto.... wyszła pokryjomu....
Godzina, dwie, zmierzch zapadł, a jéj niéma w domu;
Chodzę, wyglądam oknem, we drzwiach staję....
Jakiś bies mnie opętał....
Dobrze się ściemniło,
Już noc... w ulicach zcichło... jéj jeszcze nie było.
Zarzuciłam na głowę chustkę i stanęłam w sieni....
Czekam... Może nic — myślę gdzieś ją zatrzymali —
„Wróci... głupstwo!“ — lecz w głowie mam piekło płomienne.
Wreszcie — słucham... turkot dał się szłyszéć w dali,
A mnie czegoś po sercu przeszło, jakby kołem...
Bliżéj... bliżéj wychylam głowę z kamienicy,
Patrzę... włosy mi dęba stanęły nad czołem....
Tam kareta stanęła na rogu ulicy,
A z karety ktoś wypadł jak kraska spłoszona,
I biegł ku bramie...
Poznałam, to ona!
Tchu mi brakło, krew młotem uderzyła w skronie,
Chwilę tylko....
Przy kłodzie u wejścia z podwórza
Błysnęło coś... siekiera! nie wiem czyja? stróża,
Czy djabła, co ją matce szalonéj pokazał —
Tego, który mi córkę pierwéj hańbą zmazał.