Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem) położyłem harfę na stronie i zacząłem się wachlować gałązką palmową. Potem zaczęliśmy wraz z sąsiadem regularnie ziewać. Wkońcu sąsiad zapytał mnie:
— Czy naprawdę nie zna pan innych motywów prócz tego, który wygrywał pan przez cały dzień?
— Ani jednego — odpowiedziałem otwarcie.
— A jak pan sądzi, czy mógłby pan się nauczyć czego innego? — zapytał.
— Nigdy; próbowałem już nieraz, ale nie udało mi się.
— To znaczy, że dosyć długo będzie pan musiał mordować ten kawałek — całą wieczność, że tak powiem.
— Och, daj pan spokój! — westchnąłem. — Na samą myśl o tem dusza mi w pięty ucieka.
Nowa pauza — i nowe pytanie:
— Cieszy się pan z tego, że pan tu siedzi?
— Staruszku — brzmiała moja odpowiedź — będę z panem szczery. Ten sposób spędzania czasu wcale nie jest podobny do pojęcia o szczęśliwości, jakie sobie wyrobiłem, chodząc do kościoła.
— A co pan na to powie, żeby tak odejść stąd?
— Oto moja dłoń. Ani na jednej wachcie w najbardziej psią noc nie czułem takiej nudy, jak teraz.
No i poszliśmy. Do obłoków tymczasem szły coraz to nowe miljony ludzi, szczęśliwe i śpiewające „hosanna“; miljony innych w tym samym czasie odchodziły stamtąd; ci mieli wygląd bardzo obojętny, żeby nie powiedzieć więcej. Skie-