irlandzka na gorąco, zrobiona z kartofli i kawałków mięsa, pozostałych z poprzednich dań. Każdy mógł obficie nabierać z tego półmiska. Na stole stało parę talerzy z płatami szynki oraz parę innych potraw mniejszego znaczenia: konserwy, ostrygi z Nowego Orleanu itp. rzeczy. Było również mnóstwo kawy i herbaty podrzędnego gatunku z brunatnym cukrem i skondensowanym mlekiem — ale mleka i cukru nie pozostawiano do dyskrecji stołowników, ale wydawano na porcje: łyżeczkę cukru i łyżeczkę mleka na jedną filiżankę — i ani odrobiny więcej. Stół był obsługiwany przez dwie tęgie murzynki. W pracy dopomagała im młoda dzieweczka Kizia. Roznosiła kawę i herbatę między stołownikami, ale mówiąc ściśle, przechadzała się raczej dla przyjemności, aniżeli pracowała. Żartowała z tym i owym. Z młodzieńców drwiła z przyjemnością i dowcipem, jak mniemała, i jak mniemali inni, sądząc po pochwałach i śmiechu, który tym zyskiwała. Wyraźnie była ulubienicą większości chłopców i ukochaniem pozostałych. Tam, gdzie dawała baczenie, dawała również szczęście, co widać było po obliczu obdarowywanego; ale zarazem niosła nieszczęście — widać było, że twarze innych chłopców stawały się pochmurne i ponure jak cień. Nigdy nie „panowała” swoich przyjaciół, nazywała ich „Bill”, „Tom”, „John”, a oni wołali na nią „Hattie” lub „Kizia”.
Pan Marsh siedział w głowach stołu, małżonka jego w nogach. Marsh był mężczyzną pod sześćdziesiątką i amerykaninem; gdyby urodził się o miesiąc wcześniej, byłby hiszpanem. Było w nim jednak i bez tego dość hiszpana: cerę miał bardzo śniadą, włosy bardzo ciemne, a oczy jego były nietylko nieprawdopodobnie czarne, ale i bardzo żywe i było w nich coś, co zdradzało, że czasami palą się namiętnym ogniem. Miał spadziste ramiona, ściągłą twarz, ogólny jego wygląd był nieprzyjemny. Wyraźnie był to człowiek towarzyski. Jeżeli porównania coś znaczą, stanowił on zupełne przeciwieństwo swojej żony, która była uosobieniem macierzyństwa i dobroci, dobrej woli i poczciwości. Wszyscy młodzi chłopcy i dziewczęta nazywali ją ciotką Rachelą — bez innego dodatku. Wędrujące i ciekawe spojrzenie Tracy zatrzymało się na jednym stołowniku, którego ominięto przy podawaniu potrawki. Był bardzo blady i wyglądał, jak gdyby niedawno wstał z łoża boleści i powinien tam jaknajprędzej wrócić. Twarz jego miała wyraz melancholijny. Fale śmiechów i rozmów uderzały w nią z takim samym skutkiem, jak gdyby była skałą morską, słowa zaś i śmiech prawdziwemi falami. Głowę miał spuszczoną i wyglądał zawstydzony. Niektóre z młodych kobiet rzucały mu od czasu do czasu mimochodem i jakby z lękiem pełne litości spojrzenia; najmłodsi z mężczyzn mieli dla niego wyraźne współczucie — współczucie, wyrażone twarzą, ale nie w inny jakikolwiek sposób. Ale ogromna większość ludzi zdradzała zupełną obojętność w stosunku do młodzieńca i jego trosk. Marsh siedział z pochyloną głową, ale z pod krzaczastych brwi wrzucał złośliwe spojrzenia. Śledził młodzieńca z widoczną przyjemnością.
Nie pominięto go przez zapomnienie i stół zdawał się to rozumieć. Widok ten był niemiły pani Marsh. Wyglądała jak człowiek, mający nadzieję przeciw nadziei, że jednak stanie się rzecz niemożliwa. Ponieważ jednak ta rzecz się nie stała, ostatecznie postanowiła przemówić i przypomnieć mężowi, że Natowi Brady nie podano potrawki.
Marsh podniósł głowę i wybuchnął drwiącą uprzejmością:
— Nie podano mu, doprawdy?! Co za szkoda! Nie rozumiem, w jaki sposób mogłem go ominąć! O, powinien mi to wybaczyć... Powinien mi pan wybaczyć, panie Baxter-Barker — uwaga moja była zwrócona w innym kierunku — nie wiem, gdzie. Co mnie martwi, to to, że coś podobnego zdarza się przy każdym posiłku. Ale powinien mi pan darować te drobnostki, panie Bunker, te drobne niedopatrzenia z mojej strony. To mi się czasami zdarza, zwłaszcza... zwłaszcza w stosunku do osób, które od trzech tygodni zalegają z opłatą należności. Pan rozumie, co mówię? pan rozumie moją myśl. Oto pańska porcja, z największą przyjemnością podaję ją panu i spodziewam się, że przyjmie pan tę jałmużnę z taką samą radością, z jaką ja ją ofiarowuję...
Fala krwi wystąpiła na blade policzki Brady, zalała tył głowy aż po uszy, zarumieniła czoło. Ale nie powiedział ani słowa i zaczął jeść wśród ogólnego przygnębiającego milczenia i świadomości, że wszystkie oczy są na niego zwrócone. Barrow szepnął do Tracy:
— Stary czekał na to. Za nic na świecie nie opuściłby sposobności...
— To brutalność! — powiedział Tracy. Po-
Strona:Mark Twain - Pretendent z Ameryki.djvu/40
Wygląd
Ta strona została przepisana.