Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wić?” — on powiada. „Musi na świecie być sprawiedliwość — powiadam ja mu na to — choćbym do końca życia miał siedzieć, to będę siedział, aż będzie sprawiedliwość!”
— Tak żeś powiedział?
— Tak żem mu powiedział. A on śmiał się tak, jakby mu kto najlepszego wica opowiedział. A jak przestał się śmiać, to powiedział, że nikogo by nie wypuścił, ale mnie na pogrzeb wypuści.
— Tak powiedział?
— Tak powiedział.
Kondukt ciągnie przez wieś. Ludzie wychodzą na podwórka, czasami ktoś przyłącza się do idących za trumną... Bracia milczą trochę.
— Jak ty, bidoku, teraz z gospodarką sobie dosz rady — wzdycha starszy.
— Matka kazali mi końca żałoby nie czekać i się żenić.
— Bo to ci dadzą ślub...
— Matka przy namaszczeniu księdzu powiedzieli, żeby dał.
Milkną znów. Starszy patrzy w kierunku domu, do którego zbliża się kondukt. Baby też zerkają w tamtą stronę, tylko strażnik idzie obojętnie, patrzy gdzieś sobie pod nogi.
— Uwożej, ty miastowy bucu! — szturcha go naraz któraś z bab. Strażnik otrząsa się, patrzy też w stronę chałupy, na którą już teraz wszyscy patrzą. W oknie miga kobieca twarz, znika za firanką, za plecami więźnia, który nagle znajduje się w polu widzenia strażnika.
— Stój! — krzyczy strażnik i wali więźnia kolbą wyłuskanego spod pachy karabinu. Krzyk, więzień wali się w piach. Strażnik staje nad nim, patrzy, potem szarpie za kołnierz. Chłopak nie podnosi się. Strażnik bezradnie ogląda się na baby, które prze-