Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, patrz, co robić — wzdycha stary. — On tu przecie rządzi, jego matki pogrzeb.
— Przetłumaczcie mu jako, wyście tu przecie cały tego... — mówi furman. — Kara boska, tak czekać i czekać...
— Ano, nie powiem — kiwa głową stary. Przydeptując klęczącym kobietom ich wielkie czarne chusty, lezie z powrotem do izby. Tyka ręką chłopaka.
— Cas — szepcze — cas.
Chłopak podnosi się.
— Wam też za dwu zapłacę.
— Ni, ni — zapala się wstydem stary. — Kiedy ino od księdza przysłali, że ostatni cas.
— Ale co by matka powiedzieli — waha się chłopak. — A Francik.
— Cas — nie popuszcza stary. — Cas wywodzić.
Kiwa ręką. Dwaj mężczyźni zestawiają trumnę z ławy na podłogę, ostrożnie poczynają opuszczać wieko.
— Matka — mówi chłopak i szlocha nagle. Stary okrąża trumnę, omacuje, czy wieko dobrze założone, potem z jednej kieszeni swego czarnego ubrania wyjmuje gwoździe, z drugiej młotek. Wyszukuje miejsce, przymierza gwoździem. Dobrze mu idzie ta robota, nie trwa długo. Kończy, czterej starzy chłopi dźwigają trumnę i złożywszy nią trzykrotny pokłon przed progiem, przekraczają go. Furman podjeżdża wolantem, starcy sapiąc ustawiają trumnę. Baby, popłakując, poszlochując, składają wieńce.
Chłop w czarnym bierze oparty o framugę okna krzyż, wychodzi przed kondukt.
— Już — szepcze furmanowi, wznosi krzyż wysoko nad głowę, zaczyna śpiewanie:
Salve Regina, matko litości...
Baby podchwytują śpiew. Wolant skrzypiąc rusza z miejsca.