Przejdź do zawartości

Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaśmiała się zgrzytliwie.
— I ręce... Twoje ręce... Ha!
— Ręce... — zająknął się, potem spokojnie: — Nie mam... Ale nie mogło, żeby inaczej... Nie narzekam tam... Bo ja sam. Ale ty? Wy? Ojciec z twoimi rękami zrobi, co będzie chciał, nie ty...
— Na babusine nas chcesz przekabacić? Tata chcą mnie Sylwerowi dać. Nie chcę paskudnika... A babusia? Oni też za swoim ciągną, co mnie wielkiego do tego... Co mnie...
— Ale do swojego...
— Głupiś — powiedziała ze złością tak mocną, że poczuła łzy na policzkach. — Głupi...
— Ciii — uciszała Łuca.
Mężczyźni, poklinając, szli w stronę izby.
— Uciekajcie! — szepnęła Łuca.
Bezręki i Pawluś poruszyli się niespokojnie, przemknęli do okna.
Tamci trzej zatrzymali się na ganku; do środka wszedł tylko ojciec, wrócił po chwili.
— Kiedy tę oblodrę puszczą? — pytał.
Mieciuchna: — Dobrzem załatwił, ale za długo nie mogą... Parę dni i puszczą.
— Nie wyjdzie, jak tu wróci... Nie wyjdzie stąd.
— Dajcie se spokój, Bartosik. Nie powiekuje starucha, nie. Lepiej córy żeńcie, będzie po ptokach.
— Może ty i masz prawie — poweselał ojciec. — Pomału możecie na zapowiedzi dawać... Kabany rosną, będzie można jesienią bić... i weseliska.. Nawet powiem wam, chłopy, czosnku jużem kupił na kiełbasy, bo coś nie obrodził u nas latoś... Czosnek mam — chwalił się. — No, to lu...
— Psińco — powiedziała Łuca. — Nie pójdę za takiego wieprzodoja... Choćbym...
— Na mnie czas, dziewuszki — szepnął bezręki. — Ruszę się...