Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bezręki zaśmiał się cicho.
— Poszli — powiedział. — Poszli. Uciekli.
— A ty? — szepnęła Łuca. — A ty? Jak tak cię złapią? Polecieli gdzieś. Po coś tu przyszedł? Skądżeś Pawlusia wziął?
— Ja sam — szepnął tamten. — Sam — patrzył na Ulę. — Tak...
— Co to się u nas nie dzieje — powiedziała Natala. — Świat nie widział.
— I co wy? — zapytał bezręki.
— Co my mamy za słowo? Zrobią, co będą chcieli. Tata albo babusia. Co my? — szeptały.
— Jakbyście żyć nie chciały, mówicie... Jakbyście przed siebie żyć nie chciały, tylko żeby kto...
— Ty co? — syknęła Łuca. — Pójdę może z tobą? Z tobą na węder? — śmiała się przez płacz. — Na drogę?
— Wcale mi cię nie trzeba... Nie trzeba. Ja sam przed siebie.
— Patrz, jaki on — powiedziała Natala. — Taki... — Patrzyła na niego w ciemności. — Idź, ty — krzyknęła prawie. — Idź!
— Pójdę — powiedział. — Nie bój się, ty... Ja swoje drogi znam. Znam.
— Ciii — szepnęła Ula.
Tamci wracali sami, poklinając. Skupili się koło motocykli, rozprawiali o czymś; babka żegotała szyderczo. Milicjanci zapuścili motory, odjeżdżali.
— Wrócę — wrzeszczała babka. — Ja tu wrócę... Nie ciesz się, ty...
— Czego oni chcą — szepnęła Ula. — Czego babusia chcą... I tata...
— Muszą... Ludzie zawsze. A jak mocno — skinął brodą w stronę podwórza — to tak.
— Ty też? Też?
Kiwnął głową.