Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnie moją matkę, w tych czułych szeptach i spojrzeniach na swego Józia.
Kiedym już miał odchodzić, chłopak mnie za rękę przytrzymał i błagalnie niemal, z krótkim oddechem przemówił:
— Niech pan będzie taki dobry i powie mamie, że ja będę zdrów zupełnie, aby się nie gryzła i nie płakała po kątach!... ja to przecie słyszę, choć mama udaje, że tylko nos sobie uciera. Mnie już dzisiaj...
Nie mógł dokończyć, bo się zakaszlał i twarzyczka mu się boleśnie skrzywiła, ale próbował to zaraz pokryć takim jakimś biednym, bladym, wymuszonym uśmiechem, aby jej nie przestraszyć.