Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leży. Z czegóżbym zresztą żył?... to mój zarobek, mój chleb.
Od Szlarkiewiczowej nic nie wziąłem; nie miałem serca, choć mi tam coś wsuwała w rękę przy wyjściu. Jakoś nie mogłem. Zdawało mi się, że biedę ograbię, jeśli przyjmę jej rubla, może ostatniego...
Powiedziałem sobie:
— Niech to będzie dobrym uczynkiem.
Tak mnie wzruszyła jej pokorna, cicha, zgnębiona mina!... Prawie odzywać się do mnie nie śmiała, tylko patrzyła zalękniona nieszczęściem, które na nią spadło, bo ta choroba jej Józia to musi być wielkie nieszczęście dla niej.
Nawet nie miała odwagi mnie