Strona:Maria Wirtemberska-Malwina.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzierający się, ruchu jakiegoś zdawał się udzielać. Do tego jeszcze trwożliwa pamięć Malwiny przypomniała jej wieść, mocno między pospólstwem zakorzenioną, jakoby w wilanowskich ogrodach widmo jakieś nadzwyczajne czasem miało się pokazywać. Wtem zegar na wieży zamkowej godzinę dziewiątą wybił, i Malwina, coraz bardziej strwożona, wspomniała, że od tej godziny w poniedziałki mało kto bywał w ogrodzie dla przesądu zadawnionego, że wtedy właśnie widmo to nocne wśród ciemnoty zjawiać się zwykło. Nieszczęściem trafiło się właśnie, że tego dnia był poniedziałek, i Malwina, która przy jasnem jeszcze słońcu z Warszawy wyjeżdżając, ani pomyśliła o tych wszystkich bajach, w tej chwili umysł jej, tylu smutnemi uczuciami zmęczony i osłabiony, temi nawet drobnemi szczegółami przelęknionym został. Nie śmiejąc na dziedziniec wracać, bo znowuby przez cały ogród przechodzić trzeba, gdzie każda biała statua stawała się marą dla niej, w grobową płachtę odzianą, wolała w przeciwną udać się stronę. Zbiegła do dolnego ogrodu i odetchnęła swobodniej, gdy się w ulicy nad łachą znalazła. Ta ulica, z jednej strony wysokim lipowym szpalerem brzeżona, z drugiej strony do samej wody dochodzi. Księżyc w całym blasku wzniesiony nad łachą, srebrną pręgą ją przedzielał, a słowik wdzięcznym swoim głosem ciszę przerywając, zdawał się chcieć wypędzić okropność z serca Malwiny, a słodką tylko melancholją napełnić. Malwina, trochę już spokojniejsza, została zdolna cenić piękności tej nocy wspaniałej, szal i kapelusz zdjęła, by lepiej z powietrza korzystać. Wietrzyk igrał w jej włosach i z białym muślinem, którym była odzianą; a ktoby ją był wtedy spotkał, mógłby ją wziąć łatwo nie za marę okropną, ale za ducha powiewnego. Ławka na końcu ulicy nad wodą stała. Malwina doszła do niej i siadła; strach ją był niemal zupełnie opuścił, ale skłonność do rozrzewnienia się i ściśnienie serca nie ustawały jeszcze. Rok mijał właśnie, jak w tym samym miesiącu, o tej samej niemal porze Ludomira była poznała w Krzewinie. Wieluż zdarzeń przez ten rok doświadczyła? wieleż uczuć dotąd jej obcych doznała? wieleż nadziei przyćmionych? wiele odmian zgasłych?... Zdawało jej się, to wszystko wspominając, że dłużej żyła przez ten rok jeden, niż przez resztę bytu swojego na ziemi.
Wtem dumania jej przerwane, a strach znowu wzbudzonym został postrzeżeniem figury, idącej ku niej z końca ulicy; lecz wkrótce uspokojoną została, gdyż poznała, że to był książę Melsztyński. Nie