Przejdź do zawartości

Strona:Maria Steczkowska - Wycieczka na Babią górę.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szczu poszły w zapomnienie. Pozostawał jeszcze jeden leśniczy, którego żona oddawna miała chęć zwiédzenia Babiéj góry. Na tym bardzo wiele nam zależało, bo mając dozór w obrębie lasów okrywających górę, znał doskonale drogę i mógł być najlepszym przewodnikiem. Przyjechawszy do leśniczówki, już pod samą górą położonéj, nie zastaliśmy leśniczego, który raniuteńko poszedł do lasu; ale obiecał złączyć się z nami na poblizkiéj polanie. Żona jego, młoda i miła kobiéta, zebrała się niebawem i nie tracąc czasu, puściliśmy się w dalszą drogę, która coraz przykrzéj wspinała się pod górę. Wysiedliśmy wkrótce; góral mający nam służyć za przewodnika, póki się nie złączymy z leśniczym, wziął nasze rzeczy i zaczęła się piesza wędrówka przez wspaniałe lasy, boki Babiéj góry okrywające.
Cóż to za olbrzymie jodły! Od wieków stoją tutaj i wieki jeszcze może dźwigać będą w niebo sędziwe czoła, chyba że gwałtowne wichry i burze powalą je o ziemię. Ileżto takich trupów zielonym mchem, niby grobowym całunem, okrytych, zalega lasy tutejsze! Gniją bezużytecznie te wspaniałe drzewa, najpiękniejszego materyału na budowę dostarczyć mogące, bo z takiéj wysokości sprowadzić go nie łatwo. Nie widząc, trudno prawdziwie miéć wyobrażenie o ilości drzewa tak marniejącego, i to nietylko na Babiéj górze, ale w całéj okolicy. Mieszkańcom tutejszych wsi wolno dwa razy w tydzień, t. j. we środę i w piątek, jeździć bezpłatnie po drzewo, choćby cztérema końmi. Całe więc karawany wyjeżdżają do lasu we wspomnione dni i powracają z naładowanemi wózkami, a przecież nie znać ubytku.
Mnóstwo korzeni, gałęzi, całe pnie ogromne, zawalające drogę, bardzo ją utrudniają. Już dosyć zmęczeni, przyszliśmy na śliczną polankę zwaną Fickówka, gdzie miał nas czekać leśniczy. Z wielkiém zmartwieniem zamiast niego, zastaliśmy górala przysłanego z doniesieniem, że w żaden sposób nie może pójść z nami, dla ważnych zatrudnień, które go zaszły niespodziéwanie. Ale ks. wikary nie chciał o tém słyszéć i natychmiast odesłał górala do leśniczego, z prośbą aby bądź co bądź przyszedł do nas, bo bez niego nikt się krokiem nie ruszy. Spodziéwając się że nas tak nie zostawi, lecz przyjdzie niebawem, wypocząwszy nieco, ruszyliśmy daléj, pod przewodnictwem górala nazwiskiem Czarny. O, tego Czarnego nigdy nie zapomnę! Zupełnie widać nieświadomy miejscowości, prowadził nas bez żadnéj ścieżki, przez gęstwie któremi chyba wilki się przedziérają, bo stopa ludzka pewnie tam nie postała. Więcéj niż pół godziny pięliśmy się w górę prawie prostopadle, jakby po drabinie. Korzenie nawpół przegniłe i gałęzie wilgotnym mchem okryte, uginały się pod nogami; co chwila zapadaliśmy po kolana i trzeba było dopomagać sobie rekami. Szczęściem bez szwanku przebyliśmy tę fatalną drogę. Nasz przewodnik, wspinając się po téj ruchoméj drabinie zręczniéj wprawdzie od nas, ale zawsze z niemałą trudnością, pocieszał nas ciągle obietnicą nierównie gorszéj drogi pod szczytem. Łatwo sobie wystawić z jaką niecierpliwością wyglądaliśmy leśniczego, gdyż widoczne było że Czarny nie zna drogi i że z nim niepodobna puszczać się daléj. Stało się zadość życzeniom naszym: zaledwie znużeni i bez tchu prawie, padliśmy na miękki kobierzec mchu, zaścielający ziemię, przyszedł leśniczy. Radość nasza z przybycia jego zwiększyła się jeszcze, gdyśmy się dowiedzieli że ma perspektywę, bez któréj nie możnaby rozpoznać wielu szczegółów widoku z Babiéj góry. Tak więc, najlepszéj nabrawszy otuchy i zapomniawszy doznanych na początku trudów, mała nasza karawana w dalszą puściła się drogę. Towarzystwo zebrane przypadkiem, złożone z osób których znajomość na godziny dopiéro liczyć można było, dobrało się najstosowniéj. Wszystkich ożywiała jedna chęć dostania się na szczyt góry, każdy był gotów na wszelkie trudy, byle dopiąć celu. Ks. wikary wesołym humorem swoim ożywiał całe towarzystwo. Oboje leśniczostwo, młodzi ludzie, otwarci, serdeczni, pełni prostoty, ujęli nas niezmiernie tém, że nawet pomiędzy sobą mówili po polsku, chociaż w niemiecki język wprawniejsi, on bowiem rodem ze Szlązka, ona Morawianka. Od trzech lat dopiéro bawili w tych stronach, a już nawykli do naszéj mowy i choć odmiennym mówią akcentem, nie kaléczą jéj jednak, tak jak zazwyczaj Niemcy po kilkonastoletnim u nas po-