Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albo ja wiem. Tak mi coś piecze na wnętrzu, a jaśnie pani mnie pożałowała, tom się nie mógł strzymać.
— Ty tutejszy?
— Gdzie zaś, ja ze wsi od jaśnie pani, z kuńmy przyjechałem.
— No, dźwignij się — niech cię osłucham!
Kazia z rządcą odstąpili za drzwi. Dobre pięć minut trwała konsultacja, nareszcie Downar zbliżył się do nich.
— Cóż mu jest, panie profesorze?
— Nic. Nostalgja. Człowiek kultury toby przebył lekko jak katar; człowiek natury może to życiem zapłacić. Dla niego lekarstwo: bilet na kolej do domu, a za tydzień tam będzie zdrów jak ryba.
Patrzała nań uważnie, i on z niej oczu nie spuszczał, oczu poważnych badacza i mędrca i dodał z lekkim, smutnym uśmiechem:
— I pani na to cierpi.
Poczerwieniała i uśmiechnęła się z przymusem.
— Profesor gorszy niż spowiednik, bo odgaduje cierpienia! Dziękuję bardzo za radę i natychmiast chłopaka odsyłam po zdrowie. Przepraszam za taką napaść na podwórzu. Jestem Sanicka! Znamy się ze schodów bardzo dobrze!
Podała mu rękę, którą nieśmiało wziął w swą olbrzymią łapę i delikatnie uścisnął...
Potem poszli razem ku bramie, on milczący, bo bardzo był towarzysko nieokrzesany, ona, pociągnięta doń wielką sympatją, jakby go znała lata. Mówiła mu o Staszku, potem o tem mnóstwie nędzy i biedy miejskiej, którą poznała zapośrednictwem Ramszycowej.
— To panie razem pracują! — rzekł. — To dobrze! Pani Ramszycowa prawdziwy, porządny człowiek. Zeszłego roku pracowaliśmy razem; teraz tam jest kolega Rajewski. Dobrze paniom pomaga?
— O, bardzo staranny! — odparła krótko.
Tu Downar coś sobie przypomniał i stanął.