Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co mi pani za melodramat opowiada. To się już ciągnie od pół roku. Znajduję, że był wielki czas skończyć tamto. Nie znam nic bardziej poniżającego człowieka jak miłość, dłuższa nad pół roku, a ten romans trwa pięć lat. Wielkie nieba, nie karzcie mnie za moje grzechy niczem podobnem!
— Niema obawy! Myślę, że pan na tygodnie nigdy nie rachował.
— Owszem, ale zastawy w lombardzie; miłości, nie! Albo brakuje kobiet!
— Albo czy kobiety traktują pana na serjo!
— Niech będą za to błogosławione, od pani począwszy!
Dano hasło do kolacji. Radlicz podał jej ramię.
— Czy to recydywa? — spytała ze śmiechem.
— Nie, ale przy pani mogę myśleć o innej. To tylko wyrachowanie!
— No, no — to już za wiele szczerości! — obraziła się, cofając rękę.
— Woli pani recydywę? Służę! — odparł, patrząc na nią oczami satyra. Żachnęła się.
J’ai failli vous prendre au serieux! — odcięła i poszli razem.
— A ta ostatnia? Jaka? — spytała u stołu.
— Z nikim nigdy nie mówię o ostatniej, tylko z nią samą. Tem się różni od swych poprzedniczek.
— A zatem odpowie mi pan za tydzień?
— Zapewne... może pojutrze!
Szydercza jego maska była niezbadana. Przez cały ciąg kolacji dowcipy jego latały z końca w koniec stołu, wzbudzając śmiechy lub oburzenie. Gdy towarzystwo przeszło do salonu, pani Bella, po chwili zamieszania, poszukała go oczyma — napróżno. Zniknął, z nikim się nie żegnając. Korzystał z praw człowieka, którego nikt nie brał na serjo.
Gwiżdżąc, z rękoma w kieszeniach, krokiem człowieka, który się do niczego nie śpieszy, wyszedł na Marszałkowską i ruszył ku domowi.