Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

młodość zużywa i nie zużył, umie życie trzymać w garści i kierować, gdzie i jak sam chce. No i ożenił się i doprawdy gotów nawet być szczęśliwym do końca! Ja, jego mentor, uchylam przed nim głowy.
— Panowie się znają oddawna? — spytała Kazia.
— Od dnia mojej pełnoletności i rozpoczęcia procesu z matką. Dwadzieścia lat ubiega.
Spojrzała nań ze zgrozą.
— Pani się dziwi? Tak jest. Mam jedną nienawiść — matkę, i jedno marzenie — jej dokuczyć. Że zaś interesy jej są w ręku prezesa, widujemy się często. Licho mu płacę, więc przez wdzięczność zająłem się edukacją światową Andrzeja. Jakim jest — mnie zawdzięcza. Pani się podobał — nieprawda?
Roześmiał się gorzko i sztucznie, że Kazia, zamiast oburzenia, poczuła dlań litość.
Popatrzyła nań spokojnie, bardzo poważnie i nic nie odpowiedziała.
— Więc pani jest ze wsi bardzo cichej i pustej zapewne — rzekł po chwili innym tonem. — Widać to po licu pani, które zna pocałunki słońca tylko, i po oczach pani, które nie widziały jeszcze życia. Bardzom panią zgorszył?
— Bardzo mi żal pana, jak każdego kaleki — odparła. — Ale oto i dzwonek — to teść zapewne. Żegnam pana!
Skłoniła mu się zdaleka i wyszła.
— Odsiedziałeś wieżę u mnie, hrabio! — zawołał prezes, wchodząc. — Przepraszam — zaległości odrabiałem.
— Chciałbym często tak czekać. Zastałem tu panią i rozmawialiśmy.
— Ach! Kazię! — mruknął prezes, składając tekę na biurze.
— Andrzej się ożenił incognito! Kiedy? Gdzie?
— To było dawno ułożone. Nie rozsyłaliśmy zawiadomień, bo do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy będzie dyspensa. Krewni są — kłamał prezes.