Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Co robić, czem zwalczyć pustkę i nudę takiej egzystencji, jaki cel dać życiu, które może jeszcze długie leżało przed nią? Tutaj nikt jej nie potrzebował. Obcą jest zupełnie, obcą pozostanie, jeśli nie wrogą.
Książka opadła na jej kolana, a ona siedziała, wtulona w kąt otomany, w gabinecie prezesa, bliska płaczu.
Wtem dzwonek się rozległ w przedpokoju, po chwili rozmowa Jana z odwiedzającym.
— Pana prezesa niema w domu.
— Wiem o tem — odparł ktoś, ale mi tę godzinę naznaczył, a że dzisiaj odjeżdżam, więc zaczekam.
— Proszę pana hrabiego do gabinetu.
— Zanim Kazia miała czas powstać, gość wszedł. Jan za nim drzwi zamknął.
Spojrzeli na siebie, oboje zdziwieni. Gość się skłonił i zapatrzył się na nią. Ona powstała.
— Pan zapewne do pana prezesa Sanickiego. Proszę spocząć, za chwilę wróci.
— Dziękuję pani. Istotnie mam interes i bardzo mało czasu, więc lękam się rozminąć. Ale daruje pani moje zdziwienie na widok kobiety u prezesa. Pani pozwoli się przedstawić: Eustachy Kołocki.
— Zdziwienie pana jest słuszne, gdyż prezes jest moim teściem zaledwie od trzech dni!
— Andrzej się ożenił! — z wyrazem bezmiernego podziwu zawołał gość i znowu się w nią zapatrzył.
Był to człowiek czterdziestoletni, z piękną, rasową twarzą, na której rył się przesyt i zmęczenie.
— Pani zapewne nie z Warszawy? — rzekł po chwili.
— Dlaczego? — uśmiechnęła się.
— Bo znam wszystkie tutejsze piękne panny!
— Przepraszam pana — czy pan fotograf? — odcięła.
— Nie, pani, tylko czciciel piękna. Ten Andrzej w czepku się rodził. Fortuny używa i nie stracił,