Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A, za pozwoleniem, teraz my panami! — wybuchnął prezes po francusku. Nie można pozwolić się lekceważyć!
Zamyśliła się, spojrzała nań poważnie i bardzo stanowczo rzekła:
— Jeśli ojciec chce, abym ja zobowiązania moje spełniła, proszę i moje zdanie przyjąć. Wzięłam na siebie ciężkie zadanie i wytrwam tylko wtedy, gdy nie będę sobie miała nic do wyrzucenia. Jeśli zaś będziemy go drażnić, jątrzyć, ja ojcu wypowiadam posłuszeństwo. Do teatru ojciec pojedzie sam dorożką, a ja mam na wieczór dużo roboty z memi rzeczami, a konie ojciec mu pośle bez ograniczenia czasu.
— A jeśli ja zechcę partyjki winta u kolegi, to idź stary piechotą, dlatego że pan syn wozi może woltyżerki do Marcelina! — obruszył się prezes.
Kazia serdecznie przytuliła się do niego.
— Zrobi tatuś dla córuchny! — szepnęła pieszczotliwie.
— Oj, ty, ty! Coś mi się zdaje, że ty kiedyś i starego, i młodego będziesz za nos wodzić.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Nie chcę tego. Pragnęłabym wam nie być ciężarem i broń Boże, powodem do nieporozumień, a owszem, jakąkolwiek pomocą w domu. Boję się zaś jednej tylko rzeczy, by nasze stosunki nie stały się plotką ludzką, nie doszły do ojca. Jegoby to zagryzło. Co ludzkie siły mogą, uczynię, by do tego nie doszło.
— Cóż znowu! Wszystko się ułoży. Jestem spokojny.
— Ułoży się, jeśli ojciec będzie mnie słuchał! — zaśmiała się.
— No, no, w miarę powinny być i ustępstwa!
— Od czego, kiedy ja żadnych praw nie roszczę!
Tu już się prezes oburzył.
— Co ty wiesz, co ty rozumiesz! Zobaczysz, że przyjdziesz do mnie po radę i ratunek! Et!
Machnął ręką, ucałował ją i wstał.
— Cóż tedy za program dnia?