Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz zarządzę obiad, wydam służbie rozkazy i jeśli ojciec chce mi towarzyszyć, to proszę na mszę.
Ale jeszcze jedno! Zdaje mi się, że Janowa będzie teraz zbyteczna. Wezmę jej obowiązki na siebie.
— Dajże pokój. Przecie możemy sobie pozwolić na gospodynię.
— Czemże ja będę? Na mebel do salonu się nie zdam.
— To pasja do pracy! Pierwszy raz coś podobnego spotykam...
— Tatuś mi obiecał!
— Ano, czyń, jak chcesz. Może masz rację. Więc tedy trzysta rubli miesięcznie na kuchnię w twoje ręce będę składał.
— Tyle pieniędzy!
— No, no, nie wpadnijno w niedobory! — zaśmiał się. —
Pójdziemy do kościoła.
Wyszli po chwili piechotą, pod rękę. Prezes chwalił pogodę i sąsiedztwo ogrodu Saskiego. Kazię dym i wyziewy miejskie dławiły w gardle. Chwilami wspomnienie pól zalatywało ją jako przedsmak okropnej nostalgji, ale je odganiała jeszcze odważnie, zmuszając się do zajęcia ruchem ulicznym. Instynktownie bała się wspomnień.
Prezes co krok spotykał znajomych. Wszyscy przyglądali się jej ciekawie. Męczyło ją to i żenowało ogromnie, a prezes radował się tą wystawą, pyszny był z synowej, czuł, że się podoba i co chwila, uśmiechnięty, do niej się zwracał.
— Robisz furorę, Kaziu!
— Pod ziemiębym się skryła! — odparła rozpaczliwie.
— Dziwna z ciebie kobieta.
— Toteż ja nie chcę być kobietą w znaczeniu ojca i tych panów, których wzrok jest obelgą! — szepnęła płaczu bliska.
Gdy weszła do św. Krzyża, odetchnęła swobodniej i zaszyta w kącik, pomodliła się gorąco.