Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A do ciebie co przystąpiło! — zdumiał się Dąbski.
— Nasz humorysta w elegji! — śmiała się pani Tunia. — Ten sonet o wrzosie obejdzie Warszawę! To panu ja zapowiadam! I żeniłby się — nie, to zbyt zabawne.
Ale Radlicz naprawdę był oczarowany.
— Żeniłbym się! Naturalnie! A rycerzem jej zostaję od dzisiaj i oprócz wrzosu nie noszę innego kwiatu, i będę ją malował całe życie!
— Jednakże uchwyciłeś dobrze jej wyraz. Prosta i zdrowa! — rzekł Dąbski. — Szkoda jej dla takiego Andrzeja, bo ten się na tem nie pozna. Jest przecywilizowany.
Kazia stanęła u progu nowego życia.
Nikt jej tam chlebem i solą nie powitał, ani ujrzała życzliwej twarzy.
Janowa, żona kamerdynera, gospodyni kawalerska obu Sanickich, patrzała na nią jak na postrach i kontrolę, jej małżonek, pewny swej władzy i zasług, był sztywny i dość nawet lekceważący, reszta służby wyzierała z głębi sieni, mało się o nią troszcząc. Znali zbyt dobrze zakulisowe sprawy.
Mieszkanie było przystrojone, urządzone, jak z igły, pełno kwiatów, ale Kazię odrazu przejął wstrętem charakterystyczny zaduch warszawskich domów, mieszanina naftaliny, gazu i gutaperki; i duszno jej się zrobiło w pokojach, pełnych mebli i cacek, ocienionych zbytkownemi firankami i portjerami.
Prezes oprowadzał ją po mieszkaniu. Na parterze mieli dwa salony, jadalnię, jego sypialny i gabinet do przyjęć oficjalnych. Na piętrze młoda para miała dla siebie pięć pokoi.
Zbytek i elegancja apartamentu nie zrobiły na Kazi wrażenia, dopiero na widok szaf, pełnych książek w gabinecie prezesa, uśmiechnęła się radośnie.
— O! co za rozkosz! Tyle do czytania! — rzekła.
Potem ucieszyła się fortepianem, ale nie śmiała dotknąć go i zobaczywszy w swej sypialni kufry z wyprawą i własne mebelki, pomyślała: