Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rubli to będzie kosztować, ale dla starego trzeba to zrobić.
— Żeby choć śnieg nie padał we wtorek. Masę osób będzie na pogrzebie pewnie.
— Wątpię — zła pora.
Wolski westchnął i wstał.
— To ja wianek zaraz poślę.
— O kwiaty mniejsza, tylko na wstęgę nie żałuj. Każ wydrukować... zamyśliła się i dodała — najmilszej krewnej — od Wolskich...
— Ach! — Co to za cios dla Sanickich! — zawołał stary Markham przy czytaniu Kurjera.
— Co? Umarła biedaczka! Już! Co prawda, od pierwszego dnia choroby doktór Morawski najgorzej wróżył. Wojowała i dowojowała się. Dowiedziona rzecz, że się zaraziła tyfusem u jakichś swoich protegowanych! Co za nieostrożność! Bywała wszędzie, mogła nanieść nam wszystkim zarazy. Łaska Boska jeszcze. No, teraz Ramszycowa znowu sama zostanie. Downar do niej telegrafował, bo jak się ta biedaczka położyła, chaos tam zapanował. Żadnej u nich organizacji niema!
— Biedny prezes, tak ją kochał.
— Biedny! Andrzej już zaczął latać za Jarłową, teraz jeszcze bardziej się zadurzy! A ta mu domu nie umili na starość, o, nie! Szkoda starego. Trzeba wianek posłać i być na nabożeństwie. Na Powązki damy karetę Guciowi z żoną!
— Jezu, Marja! Kazia umarła! — wrzasnęła Dąbska do pierwszej z kuzynek, które się ukazały tego dnia. Była rzetelnie zmartwiona, więc choć już było około pierwszej, jeszcze nie zaczęła toalety ani domowych porządków.
Kuzynki jej przeczytały nekrolog, przyszły po szczegóły.
— Tyś miała odwagę tam chodzić w czasie choroby! To strasznie zaraźliwe!
— Ano — byłam codzień! Ja i Dąbrowska stara!
— Bardzo cierpiała? Mówiła co?