Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XIV.

Kurjer był już rozniesiony. Czytał go Wolski, pijąc samotnie kawę. Żona i córki jeszcze odsypiały jakiś balik. Zbudził je bez ceremonji wołaniem:
— Słyszeliście! Awantura! A toć Andrzejowa umarła.
— Nie może być? Kiedy? — ozwały się senne głosy.
— Wczoraj. Już jest nekrolog. Pogrzeb we wtorek.
— Ile miała lat? Skąd pogrzeb?
Rozbudziły się nowiną. W negliżach zeszły się do jadalni, czytały wszystkie.
— To się biedaczka wybrała w same zapusty! — westchnęła mama. Ale zgasła prędko. Prezes się okropnie zmartwi.
— No, i Andrzej był onegdaj okropnie przybity, gdym tam wstąpił po wieści.
— Et — Co tam Andrzej! Zobaczycie, że go Jarłowa złapie.
— Będziemy, mamo, na pogrzebie?
— A jakże, i na nabożeństwie! Trzeba odświeżyć czarne suknie.
— No, to nasz wieczór u Sobolskich przepadł.
— Ano, chyba nie wypada!
— Coby to jej było szkodziło umrzeć w Popielec.
— Wypada wianek posłać — bąknął Wolski.
— Zapewne — wszyscy poślą. Cóż robić! Nie można się wyróżniać! Trudno — kilkanaście