Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XIII.

Ranek posępny, zimny, ponury, ranek poniedziałkowy po zapustnej niedzieli. Miasto jeszcze śpi po wczorajszych balach, długo spać będzie, nabierze sił na ostatki. W powietrzu wiruje śnieg, patrzą nań z uciechą dorożkarze, z niechęcią stróże i policjanci. Oprócz nich niema prawie publiczności na ulicach.
Stasiek Józefiak z gromadą kolegów roznosicieli wylatuje na miasto z Kurjerem. Leci chłopak i pogwizduje jakby na gołębie, a właśnie przed Świętym Krzyżem spostrzega dwa, zapomina na chwilę o obowiązku, gapi się.
— Werfle! Ktości spłoszył, że się to tłucze w taki czas. Ciekawość — czyje?
Gołębie spadły na skwerek przy Koperniku, szukały żeru; spłoszone, frunęły na ramię krzyża u figury Zbawiciela. Tedy Stasiek tam spojrzał i zaczął czytać świeżutką żałobną klepsydrę.
Czytał, podszedł bliżej, palcem po literach poprowadził, obejrzał się, jakby kogo spytać chciał, spojrzał na zamknięte jeszcze drzwi krypty i uspokojony, że nikt nie uważa, zerwał jedną klepsydrę i wziąwszy nogi za pas, poleciał na Berga. Gnał, ile tchu, Erywańską, przerżnął Marszałkowską, wpadł na Pańską.
Tomaszowa, wyprawiwszy męża z dorożką na miasto, zabierała się do szorowania dzieci, gdy Stasiek wpadł zdyszany, zziajany i wrzasnął:
— Wiecie! Pani nasza umarła!
— Ola Boga! Jezu! Kto ci mówił?