Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, jakoś stary pospędzał do kupy swą trzódkę, Andrzej był wyjątkowo uprzejmy, ciekawym, czy długo z nim będzie spokój! — mówił Feliks Sanicki do żony.
— Wątpię, ona dla niego za poważna i delikatna. Za młoda! Żeby mieli dziecko! — odparła pani.
— Wyśmienite były te karpy. Nie wiesz? Kupne? — pytał Dąbrowski, człapiąc piechotą na Chmielną.
— Nie miałam czasu spytać Kazi! Pewnie kupne. Ale majonez u nas lepszy! Bażanty trochę wysuszyli! I torty nie optyczne! Zresztą, udało się. Ale ja zawsze jedno powiem, ona za wiele rachuje na służbę, lekceważy i ryzykuje. Uda się sto razy, a potem może być nieszczęście. Dobrze, że oni bogaci, ale ona powinna bardziej serjo traktować swe obowiązki. Kiedyś pożałuje.
— Ten gałgan w niej się zakocha! Jest na tej drodze, a ona mu wszystko wybaczy, daruje. O, naturo, coś stworzyła kobietę, ileś na to zużyła skrawków kwiatów, gwiazd i piasku! A coś nam kazała to kochać, ileś nam w łby nakładła cielęcego mózgu! Kopnąłbym cię i plunął, żebyś nie siedziała we mnie! — monologował Radlicz, wyglądając, w której knajpie jeszcze się świeci.
Downar był już u siebie samowładnym władcą mieszkania, ten jeden nie krytykował ani myślał o raucie! Zapalił lampę w salonie, otworzył fortepian, uśmiechnął się sam do siebie i począł przebierać jedną ręką po klawiszach, potem zaśpiewał:
Lietuwninkaj mes esam gime“, jakby był na Smolnej. Mścił w ten sposób dolę Jagiełły i Budrysów.