Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazia wstała od fortepianu, gwar powstał i nikt oprócz niej nie słyszał mruczenia Radlicza:
— Jeśli dym na ten głos szkodzi, powiesić ją co rychlej w wędzarni. I jak pani może tym fałszom wtórować! To kunszt dopiero!
— Fałsze słyszę od rana do nocy. Można do tego tu nawyknąć.
Lokaje oznajmili kolację, powstał ruch ogólny, zamieszanie chwilowe, szukanie dam do par i przejście do jadalni. Ciocia Dąbrowska ożyła!
Stół był zastawiony elegancko, pełno kwiatów, i kryształów, mnóstwo apetycznych zakąsek.
— Co za śliwki! I o tej porze. Ciekawam, co kosztują. Torty za skromne: Muszę Kazi zrobić uwagę na drugi raz! Ale co będzie z bażantami, i ona zawsze lekceważy majonez! Tylko ma talent służbę wymusztrować. Co prawda, to prawda.
Umiała też Kazia dobrać pary, przyznały to jej matki panien na wydaniu, nawet Wolska, widząc obok córek dwóch dawnych kolegów Andrzeja i stara Zaleska, spostrzegłszy rejenta Iwickiego przy Zośce. Markhamowa stara dostała prałata Bełwickiego i siedziała na pierwszem miejscu. Dąbska miała Radlicza. Na szarym końcu, komenderując wzrokiem służbie, siedziała Kazia z Downarem.
— Otóż i nasze wtorki przepadną! — rzekł do niej.
— O, jak mi ich serdecznie żal.
— Bo czy taki tłok może być przyjemnością — mruknął. — Na biesiadzie, mawiali starożytni, nie powinno być ucztujących mniej jak gracyj i więcej jak muz. Gromadą ucztują tylko barbarzyńcy. Na te stracone wtorki przyjdę do pani, jeśli wolno. Zagra pani i zaśpiewa dla odyńca! — Sam będę jakiś czas zapewne.
— Żona pańska wyjechała?
— Uhm — wyjechała. Gadają już pewnie, że na zawsze, ale wróci!
Mówił to bez zapału i bez troski.