Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaczynam mieć nadzieję, że będzie jeszcze z pana porządny człowiek. Nawraca się pan, to dobrze. Ma pan szczęście, że pan na taką kobietę natrafił, inna dawnoby pana porzuciła.
— Tak, inna, któraby umiała kochać lub nienawidzieć, któraby miała krew i nerwy. Ale ta! — Ruszył ramionami.
— Nie kocha pana, nie szaleje! Dziwna rzecz, tyle pan uczynił, by ją zjednać i zdobyć — zaśmiała się ironicznie.
Z salonu rozległ się śpiew. Jadzia Wolska męczyła „Asrę“ Rubinsteina. Dąbska zatkała uszy.
— Rany Boskie! Czemu to dziewczę nie haftuje, nie maluje, nie robi koronek! — syknęła rozpacznie.
— Dla Bukowieckiego i to dobre! — zaśmiał się.
— Kazia ślicznie to śpiewa — słyszał pan?
— Kazia śpiewa? Nie wiem nawet, zdziwił się.
Wyszli do towarzystwa, przyłączyli się do oklasków i do próśb o „jeszcze cośkolwiek“.
— Doprawdy nie mogę! Nie jestem przy głosie. Fatalna akustyka w tym salonie! — broniło się dość miękko „dziewczę“.
— Oj, co tam! Dobrze i tak! Niech pani rznie! — zdecydował Bukowiecki. — Toć kupę nut pani przyniosła.
— Nie mogę sama akompanjować!
— To ja służę! — ofiarowała się Kazia.
— I jabym mógł! — mruknął Radlicz złośliwie.
Przyniesiono nuty. Za grzechy żywota pokutował zkolei Moniuszko: odśpiewało dziewczę „Pieśń wieczorną“.
— I ciekawość, poco to się drze? — rzekł Downar do Szpanowskiego. — A córka pana jak skowronek śpiewa i musi temu akompanjować.
Po kątach drwiono i krytykowano, ale przy fortepianie rozlegały się pochwały i podziękowania, czem podniecona artystka wykonała jeszcze jakąś włoską barkarolę i oznajmiła, że jest wyczerpana i że za wiele dymu jest w pokoju, co fatalnie na głos wpływa.