Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wcalem nie kłamał. Prawdą było, że wczorajsza propozycja pani rozstania wystraszyła mnie. Czy pani sobie może wyobrazić, jakby mnie ojciec przyjął, żebym się na to zgodził. Nie kłamałem też, mówiąc, że jestem nie do wzięcia, bo istotnie nie potrafiłbym kochać i pożądać, a i nie dam pani komu, bo mi gospodyni w domu potrzebna. Z nas dwojga nie ja kłamałem, ale pani.
Mówił po francusku, co obraziło Zosię.
— Mówisz coś na mnie! Jak śmiesz? Poskarżę się mamusi!
Roześmiał się.
— Bądź spokojna, ani myślę o tobie.
Zwrócił się do Kazi i dodał po francusku:
— Milutkie stworzenie. Żeby było moje, tobym zabił!
— Egoistka! Będzie jej dobrze na świecie! — zdecydowała filozoficznie. Zaprowadzę ją do stryjenki, niech pan wraca do domu.
— A ten cud, co pani miała sprawić?
— Chce pan naprawdę! To proszę chwilę zaczekać.
Wróciła zadyszana, rozjaśniona i — rzekła do stangreta z uśmiechem.
— Na Pańską, Walenty, do mojej kamienicy.
A Walenty też się uśmiechnął, a potem się obejrzał na Andrzeja i głową pokręcił.
Ruszyli, ale po drodze Kazia wstąpiła do sklepu z kwiatami i wróciła z wazonem skromnej, białej primuli, potem wstąpiła do owocarni, a wreszcie spytała Walentego:
— A torbę wam Józef dał?
— Dał. Juści wiemy porządek! — odparł.
— Ten cud mógłby się stać na ulicy z lepszym brukiem! — zauważył Andrzej, krzywiąc się, gdy wjechali w głąb Pańskiej.
— O, Boże! Rana panu dolega, jakżem nieuważna! Wracajmy!
— Nigdy z pół drogi. Głupstwo, opatrunek się osunął trochę. Mam doktora w domu.