Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ano, tobie się zdaje, że ci obojętne, kogo w dom wprowadzisz. Dla mnie nie! przyznaję. Myślisz, żem się bał twego romansu — nie — bałem się, byś nie wybrał panny na wydaniu, w karnawale. Teraz jestem rad i spokojny.
Andrzej ramionami ruszył; coś w tonie ojca go gniewało. Była to wciąż pewność jurysty, który wie, że sprawę wygra.
— To dziwnie jednak, że tego ideału dotąd nikt ojcu nie sprzątnął — wtrącił ironicznie.
— Dziewczyna ma zaledwie dwadzieścia lat i ani grosza posagu. Hodowała się na folwarku dzierżawnym, w kącie głuchym, w pracy od dziecka. Ojciec ją oddał do klasztornej pensji w Galicji, ale po dwóch latach odebrał, bo się obejść bez niej nie mógł. W rok potem się ożenił i razem z nim poszła na bezpłatną służbę do Tomkowskiej. Jakeś rzekł — niesłodki ma żywot — od czasu zwłaszcza, gdy się tam urodziła córka! I ojciec, i ona cierpią jedno za drugie. On na wszystko się zgadza, byle na dziecka poniewierkę nie patrzeć, ona gotowa na jeszcze gorszą dolę, byle on nie widział jej utrapień! I tak — mój drogi, niema trudności nie do rozwiązania. Myślałeś, że dasz mi zagadkę bez odpowiedzi. Ano — przegrałeś raz pierwszy!
— Jeszcze nie po ślubie! Jeszcze ja się rozmówię — mruknął Andrzej.
— Nie powiesz jej więcej niż ja! Zresztą, o co się spierać? Lepszej nie znajdziemy nigdzie. Przyjdzie czas, gdy mi podziękujesz.
Syn począł dobywać gazety poranne. Po chwili obadwaj zagłębili się w czytaniu. Temat był wyczerpany.
Na świecie był kwiecień; pola jeszcze szare, pługami poorane, gdzie niegdzie ledwie zielenieć poczynały. Pociąg mijał łany, dobrze uprawne, porządne dwory, ludzi, pracujących na roli, gaje i sady kwitnące. Przez okna wagonu wpadał kłębami świeży podmuch wsi, więc prezes rychło gazetę rzucił i rozglądał się po okolicy.