Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tomkowską, bardzo bogatą wdową, po tym Tomkowskim, u którego trzymał w dzierżawie folwark i zarządzał jego interesami. Głupstwo palnął, z płatnego oficjalisty przeszedł na bezpłatnego. Poco? sam nie wie! Proponowano mu świetne posady, bo człowiek to bardzo zdolny, uczciwy i fachowiec. Ano — przyznał mi się, że żal mu było rzucać swą pracę innemu. Przywiązał się do tych dóbr, upoiła go złuda dziedzictwa — i poszedł że służby w niewolę. Ale ty go znasz nawet, bywa przecie u mnie. Kolegowaliśmy w szkołach, i choć się rzadko widujemy, przyjaźń pozostała. Nazywa się Szpanowski.
— Taki suchy, śniady brunet, opalony jak cegła? — wtrącił Andrzej.
— Ten sam. Był żonaty z Ostrowską, daleką naszą krewną. Umarła ona w dwa lata po ślubie, zostawiając córkę, Kazię. Ta Kazia — to ona!
Pomimowoli Andrzej słuchał uważnie. Prezes sięgnął do pugilaresu i podał mu fotografję.
Była to fotografja z małego miasteczka, nędzna, blada, a wyobrażała dziewczynę źle ubraną i niezgrabną, stojącą sztywno przy tekturowej, obrzydliwej dekoracji fotografa, jarmarcznego zapewne.
Była chuda, śniada, bez wyrazu na twarzy ściągłej i prawie dziecinnej. Stała tak sobie, bez żadnej pozy, z obwisłemi ramiony, patrząc wprost przed siebie. Oczy miała ciemne i łagodne i gruby warkocz, przerzucony przez ramię.
Andrzej popatrzał i obojętnie fotografję zwrócił.
— Cóż? — Jakże ją znajdujesz — spytał prezes.
— Okropna.
— Takąś chciał mieć. Odpowie wszelkim twym wymaganiom. Będzie spokojna, poważna, dobra i cicha. Zgadza się na wszystko, zrozumie swe położenie i nigdy poza granicę nie wyjdzie. Dla ciebie będzie wygodna, a ja ją będę okrutnie lubił!
Andrzej aż zdziwił się zapałowi ojca. Nie słyszał nigdy, by prezes nad kimś się unosił. Uśmiechnął się lekko.
— Widzę, że ojciec już ją dobrze zna.