Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cisnęła pendzle na stół.
— A pani gdzie była przez ten czas?
— U ojca. Grzebałam umarłych, doglądałam chorych. Mam ciężkie zmartwienie. Macocha leży w lecznicy Downara, było dziś konsyljum, będzie operacja i prawdopodobnie zły koniec. Muszę nad nią siedzieć, myślałam, że panią uproszę o pomoc w moich pracach z panią Ramszycową. Boję się u niej pokazać, dwa tygodnie opuściłam.
— Ładnieby wyszli pani protegowani na mojej opiece. Widziała pani „Wrzos“ Radlicza?
— Nie.
Ocieska się roześmiała.
— Kapitalne. Prawdziwe „article de Varsovie“. Toć przecie pani mu do tego pozowała.
— Ja?
— I za to mąż panią odesłał do rodziny i rozpoczął „kroki rozwodowe“. Przecie to fakt! I Radlicz spoliczkował za panią Kołockiego i mają się pojedynkować. Nie wie pani, skądże pani wraca?
— Wracam od natury i Boga, ze wsi. Nic nie wiem o błocie i ludziach.
Zbladła, zamyśliła się, przesunęła ręką po czole i uśmiechnęła się z przymusem.
— Co robić! Królestwa niebieskiego mi nie odbiorą.
— Radlicz jest osioł — mruknęła Ocieska. — Mówiłam mu: było sportretować grubą Rozenblatową. Żydyby ci dali tysiące i każdy rozsądny człowiek uwierzyłby, że ta ci pozowała. A tak sławy dużo nie zbierzesz, a gnaty ci słusznie przetrącą! Swoją drogą hultaj dał śliczny obrazek.
— Więc pani wyjeżdża — szepnęła smutno Kazia.
— Oj — osobliwość. Prawie wierzę, że mnie ktoś żałuje! — zaśmiała się szyderczo Ocieska.
— Niech pani wierzy. Będzie mi bardzo źle temi czasy, jeszcze gorzej bez pani niefrasobliwej filozofji. Zazdroszczę jej pani!
— Niestety, nie zaszczepić jej, a szkoda, bo z nią bardzo dobrze żyć. Powiadają jedni, że wszystko