Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz, jak zwykle, wychodząc o dziewiątej, spotkał na schodach Kazię. Teraz już się znali dobrze i rozmawiali.
— Nie zaspała pani! — rzekł.
— Nie, ale zamiast na mszę, idę wprost do lecznicy i stracha mam.
— Niełaskawego przyjęcia. Ano, to pójdę z panią. Będzie raźniej.
— Dziękuję. Naturalnie, że z profesorem poszłabym wszędzie odważnie!
— Ale ja darmo nie służę. Musi mi pani oddać przysługę także. Zostanę w lecznicy, a pani tymczasem pojedzie na Solec 17 i wyszuka w suterenie robotnika Wieczorka. Wczoraj go opatrzyłem, odwiedzę jutro, dziś nie mogę, ale tam jest siedmioro dzieci, najmłodsze ma dwa dni, najstarsze dwanaście lat.
— Już wiem, rozumiem i załatwię, co da się.
Weszli do lecznicy. Zły humor i rozdrażnienie Szpanowskiej ułagodziło się przy pierwszych słowach Downara. Został przy niej i zastała go jeszcze Kazia, gdy wróciła z Solca. Zdała mu w paru słowach sprawę z polecenia i zajęła swe miejsce przy chorej. W południe odbyło się konsyljum, zdecydowano operację za tydzień. Szpanowski został u żony, Kazia uwolniła się, by załatwić zaległe interesa.
Wstąpiła po drodze do Ocieskiej. Zastała artystkę, sprzątającą w pracowni. Na stalugach stało puste płótno, na którem wycierała z farby pendzle, pisząc fantastycznie:
Hans Huk Klauber, lass molen stolm
— Co to znaczy? — spytała z uśmiechem Kazia.
— To znaczy, Hans, przestań już malować. Spełniam, bo jadę w świat!
— Dokąd?
— Do słońca.
— Na długo?
— Ha — albo ja wiem! Nie cierpię wiedzieć, co będzie, ile będzie! Nie jadłam nigdy w życiu obiadu, który sama dysponowałam. Ale chyba znowu do tej przeklętej Warszawy wrócę!