Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakaż ta bona? Masz jej świadectwa? Niech do mnie przyjdzie. Muszę ją widzieć.
— Będzie tu wieczorem. Świadectwa przyniosłam.
— Biedna Zosieńka! Biedny aniołeczek! Ach! Mój Boże! Za co mnie tak karzesz?
Zaczęła przeglądać świadectwa. Kazia krzątała się po pokoju; wszedł Szpanowski z Downarem.
— Ach, doktorze! Kiedy wy mnie stąd uwolnicie. Dziecko tam samo zostało! Ja nie mogę tu długo pozostać. Możeby dziś konsyljum! Niech wiem, co mnie czeka. Muszę wracać do domu!
— Dziś nawet ja pani nie będę egzaminował. Trzeba do jutra po podróży wypocząć. Pojutrze będzie nas trzech: kolega Morawski, Raps i ja. Wtedy zdecydujemy kurację. Ale niech szanowna pani nie liczy na tygodnie, ale na miesiące. Do tego przygotowuję zgóry.
— Miesiące! Ja nie chcę! Mówiliście w Górowie, że to potrwa może dziesięć dni. Dłużej nie zostanę.
— Mamy zatem dziesięć dni, więc dziś nie mamy o co się spierać. Przedewszystkiem spokój! Zaraz tu przyjdzie siostra Klara, której panią polecę w opiekę, żeby się pani nie nudziło.
— Siostra Klara? Dozorczyni? Kaziu, obiecałaś ty tu zostać!
— I zostanę, matko! — spojrzała pytająco na Downara.
— Pani Sanicka zostanie, o ile będzie mogła — odparł spokojnie. A siostra Klara będzie stale.
— Szpital! Śmierć! — jęknęła chora.
— Ależ, moja droga — wtrącił Szpanowski — będziemy bezustannie nad tobą czuwać. Nie irytuj się.
— Ale ty odjedziesz pojutrze, a ona wpadnie z łaski swojej na godzinę dziennie! Wywieźliście mnie tutaj, żeby się pozbyć kłopotu! O, ja was rozumiem! Zarznijcie mnie prędzej!
— Kaziu! — rozległ się z za drzwi głos prezesa.