Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przekona się pani. Za godzinę przyślę tuzin do wyboru.
Pożegnał ich i wyszedł. Ona poczęła się krzątać po domu, a prezes za nią chodził, uszczęśliwiony, że wróciła, rad chorobie macochy, śmierci babki, potłuczonym lampom, zasuszonym kwiatom, molom w dywanach, opieszałości służby, wszystkiemu, co przebyła i zastała, byle jak najpóźniej spostrzegła nieobecność męża i spytała, gdzie jest!
Po godzinie maszyna domowego życia poczęła działać prawidłowo, służba poczuła rygor i władzę.
Kazia się przebrała, gdy zaczęły napływać naganiane przez Radlicza bony. I temu był rad prezes, chociaż i drażniło go to, że Kazia snać ani na chwilę nie pomyślała o mężu.
Nareszcie piątą kandydatkę wybrała i umówiwszy warunki i obowiązki, odprawiła do jutra.
Wtedy prezes rzekł:
— Wiesz, że Andrzeja niema?
— Widzę! Nigdy go o tej porze niema.
— Ale go i potem nie będzie. Wyjechał zagranicę.
— Tak? Na długo? — spytała obojętnie.
— Nie mógł określić dnia powrotu. Pojechał do Berlina w interesach fabryki.
Nie pytała więcej. Usiadła w fotelu, przymykając zmęczone bezsennością oczy.
— Trzeba iść! — szepnęła.
— Dokąd? Krokiem cię nie puszczę. Macocha pastwiła się nad tobą, zamęczała! Teraz niech sobie szuka opieki.
Otworzyła oczy.
— Była dla mnie zła, teraz jest chora śmiertelnie. Będę jej służyć jak córka. A ojciec!
Wstała, wyprostowała się, siłą woli otrząsając zmęczenie!
— Pójdę, tatusiu. Przyjdziemy z ojcem na obiad.
— Czekaj! — Utrapienie! To i ja pójdę z tobą.
Ubrał się, wyszli. Po drodze, gdy spotkali kilku znajomych, rzekł: