Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.

Prezes napróżno wyglądał syna. O dwunastej wyszedł, a w czasie jego nieobecności Radlicz zabrał rzeczy i pulares. Gdy prezes wrócił około drugiej, lokaj mu to doniósł. Stary Sanicki był wściekły na syna, stęskniony i znudzony po Kazi, w najgorszym tedy humorze przyjął Wolskich, których i bez tego nie cierpiał.
Stara już w przedpokoju rozpytała lokaja i miała minę ogara na tropie grubego zwierza.
Małe jej, tonące w tłuszczu oczki świdrowały twarz gospodarza.
— Cóż to, słyszę, młodzi państwo się rozjechali — rzekła słodziutko po przywitaniu i przedstawieniu narzeczonego. Ale prezes już się pohamował.
— Wyprawiłem Kazię do chorej krewnej. Zapewne dziś jutro wróci. Andrzej przed chwilą został wezwany do fabryki depeszą. Nowa maszyna jeszcze nie zupełnie normalnie funkcjonuje, a Markham nie technik.
Zwrócił się do narzeczonego z jakiemś banalnem pytaniem, zaczepił żartobliwie pannę i rozmowa poszła gładko. Narzeczony, typ podolskiego bałaguły, duży, tęgi, z byczym karkiem i głosem, mówił o burakach i cukrze, o kontraktach i jarmarkach; prezes udawał, że go to bardzo interesuje, ale w duchu myślał, że Wolska szpieguje i szpera i że ją trzeba ułagodzić sutym prezentem i powtarzał w duchu.
— Srebro, makaty, saski serwis, czy Mankielewicz? — Wreszcie, korzystając, że młoda para poszła