Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wreszcie staje się jak wszyscy. Jedni przez bierne nasłuchanie, inni ze strachu, inni przez zemstę. Oplwani, plują także.
Kazia potrząsnęła głową, spojrzała prosto, jasno w oczy Ocieskiej.
— Ja nigdy, bo coraz mi to wstrętniejsze, coraz dalej się od nich odsuwam, coraz więcej mam niechętnych. Zostanę wreszcie sama, ale plwać nie będę.
— Ale oplwaną pani będzie.
— Już jestem i będzie jeszcze gorzej. Kobiety jedne nie mogą mi darować, żem zrobiła świetną partję! Świetną! powtórzyła ironicznie, — drugie, że bronię obmawianych i prostuję fakta. Mężczyźni, znając moje domowe stosunki, pewni, że nikt się za mną nie ujmie, pozwalają sobie tymczasem pochlebiać i zaczepiać, potem będą się mścić za porażkę. Przygotowanam na wszystko, nawet na utratę opinji, na śmieszność, na wszelkie oszczerstwa. Ale wśród tych ludzi mnie nie pomieszczą ani ta zaraza mnie nie ogarnie! Obca tu byłam i obca zostanę.
— Amen! — rzekła Ocieska, podając jej rękę. — Sama pani nie zostanie. Bywa nas przecie pięcioro tutaj!
Powóz stanął. Wysiadły i Kazia rzekła do stangreta:
— Jedźcie, Walenty, po pana na Wiedeński. Jeśliby zatrzymał was, to wrócę dorożką, jeśli nie, bądźcie tu o dziesiątej.
— Mąż pani wraca co wieczór? — spytała Ocieska.
— Prawie codzień! Dziś będzie niezawodnie, bo jutro ślub Markhama.
— Tak prędko!
Weszły do przedpokoju, potem do małego saloniku, gdzie już zastały resztę towarzystwa.
Ramszycowa, zawsze czynna, robiła koronkę. Dwóch mężczyzn: doktór Downar i młody podróżnik i botanik Sokolski rozmawiali o biegunie południowym, przy bocznym stoliku mała Lili pod opieką Angielki przeglądała ilustracje.