Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niema za co. Mówię w oczy, co pan za oczy.
— Jakto?
— Takto! Z tą różnicą, że gdy pana nie widzę, nie wiem i nie pamiętam, że pan istnieje na świecie; a jak pan mnie nie widzi, to pan jednak mnie łaskawie wspomina, odsądzając od czci, wiary, talentu, co zresztą czyni pan z każdym i każdą.
— To fałsz. Trzeba nie być artystą, żeby nie uznawać pani talentu, a oryginalną wolno pani być na pani stanowisku.
— Doprawdy, wolno! — zaśmiała się ironicznie! — A jakby nie było wolno, tobym nie była?
Zaśmiała się raz jeszcze z bezmierną pogardą.
Wstała, spojrzała na słońce, potem na zegarek.
— Co za pycha patrzy z pani — zaśmiał się Radlicz.
— Myśli pan? Nie! Tylko pewność bezwzględnej wolności. Wolno mi być sobą, bo nie w ludzkiej mocy odjąć mi to, co posiadam, ani dać, czego pragnę.
— Śliczne zdanie, ale do bajki. Chciałbym panią widzieć bez sławy, bez talentu, bez pieniędzy i bez ludzi.
— Ludzie mi dali talent i sławę?
— Sławę mogą pani odjąć w każdej chwili!
Ruszyła ramionami.
— I owszem. Żeby wiedzieli, jak mi zbrzydły portrety i słuchanie bredni i komunałów przy pozowaniu! Będę malowała bardziej udane Boże twory niż ludzie!
— Ale ludzie płacą.
— To niech nie płacą. Mam osobisty fundusz.
Invulnérable! — zaśmiał się Radlicz.
Ocieska popatrzała drwiąco na niego.
— Tak. Nawet natura uczyniła mnie takim koczkodanem, że i czci mojej zbrudzić nie można, boby nieszczęsny, o romans ze mną posądzony, wyzwał potwarcę o obrazę męskiego honoru.
Spojrzała znowu na zegarek.