Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

humoru, rozglądając się po książkach. — Czy dostanę na dni parę Szekspira?
— Mam, ale nie dam! — odparła lakonicznie.
— Bo?
— Bo dałam Zarębie kiedyś i musiałam potem wykupić na licytacji jego gratów.
— Klnę się na prochy Giota, że pierwszy mój termin wekslowy jest na Szymona i Judę męczenników, a Szekspira oddam pojutrze, t. j. piętnastego września. No, co? Dostanę?
Ocieska żachnęła się niecierpliwie.
— Zawracanie głowy. Tak panu idzie o Szekspira jak o wczorajszego Kurjerka. Heraus, po co pan przyszedł?
— Zaraz po co? Tak sobie. Śnił mi się dziś „Sen nocy letniej“. Muszę go sobie przypomnieć.
— Śliczny sen. Że pan jest tkaczem Pyramem, wiadomo; któraż z nadobnych warszawianek była ostatnią Tytanją?
— Hm — mogę tu popełnić niedyskrecję. Tytanją była pani!
— Przecie dobrana choć raz para: osioł z koczkodanem — odparła spokojnie Ocieska. — Tak mi się to podoba, że pożyczę panu Szekspira. Tam, znajdzie go pan na półce.
Nalała sobie kawy, zapaliła papierosa i zagłębiła się na powrót w czytaniu.
Radlicz wziął książkę, zajrzał do pracowni.
— Już skończony portret pani Rudnickiej? Dlaczego niema na wystawie?
— Pan nie wie? — ruszyła ramionami. — Dziwię się! Pan nawet zna tajemnice alkowy pani Rudnickiej; myślałam, że tem lepiej wie pan, gdzie umieszczono portret.
— Ależ kolega dziś zły! — zaśmiał się.
— Czy bywam kiedy dobra?
— Phi — dobra, nie — ale mniej zła.
— Względem pana? Wątpię, nie miałam przynajmniej nigdy tego zamiaru.
— Dziękuję.