Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie wielka pochwała. No, proszę i Feliksowie mogą się komuś podobać i to jeszcze mojej Kazi. Tej sympatji z tobą nie dzielę.
Ale uśmiechał się pomimo to do niej, więc zaczęła mu opowiadać wrażenia.
— Wolscy są straszni. Gdym tam weszła i poznała cały komplet, zdawało mi się, że jestem w jesieni w pasiece, kiedy każda pszczoła gotowa ciąć żądłem. Brr... jak ja się ich boję! Pani Markham wciągnęła mnie do towarzystwa Świętego Salezego. Mówiła mi, że i ojciec jest członkiem.
— Może być. Ciągle mi każą płacić i wszędzie moje pieniądze są mile widziane.
Machnął ręką.
— Udają, że coś robią i chcą być w Kurjerku wydrukowane. Markhamowej nie można odmówić.
Wrócili do domu. Andrzej na obiad się nie ukazał, na wieczór prezes miał winta. Kazia została sama.
Odczytała tego dnia otrzymany list od ojca:
„Moja jedyna pociecho! Dzięki ci za dobre wieści. Wszystkie moje troski są niczem, wobec myśli, że tobie może być źle, a żadna pomyślność nie zastąpi mi spokojnej pewności, żeś szczęśliwa i z losu zadowolona. Takem się trwożył, czy nie przebolejesz rozstania z wsią i dotychczasowem zajęciem. No, dzięki Bogu, dobrze ci, nie zawiodłem się na Sanickich. Cóż ci donieść! Babcia Bogucka trochę niedomaga, byłem u niej onegdaj, dopytuje się o ciebie i tęskni. Niewesołą ma starość, o Janku ani słychu, jeśli nie umarł, to źle o nim świadczy. Krótko mówiąc, przepadł!
U nas żniwa skończone, lokomobile już dymią przy stertach, świetna pogoda sprzyja. Brak mi ciebie na każdym kroku, ano, co się stało, stać się musiało! Zdaje mi się, że wpadnę temi czasy do was, zobaczyć ciebie na własnem gospodarstwie i ucieszyć się twem szczęściem naocznie. Tymczasem całuję cię i błogosławię, dziecko kochane!“
Przeczytała i opuściwszy ręce i papier na kolana, zadumała się, patrząc w próżnię.