Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kazia ruszyła ramionami.
— Żebyś wiedziała, jak mi to obojętne!
— Bajesz! A ja się tak ucieszyłam, bo to Wolskie rozpowiadają, że Andrzej chce się już rozwodzić, że ty żebrzesz litości, żeś ostatnią jego służebnicą, że tobą pomiata! Bóg wie, co za nikczemności i kłamstwa. Kipiałam z oburzenia!
— Poco? — uśmiechnęła się apatycznie Kazia.
— Jakto poco? — oburzyła się Tunia. — Ty jesteś ślimak, ostryga. Zlituj się, czy ty nie masz odrobiny ambicji? Jakto! Nie odbić rodzonego męża starej awanturnicy, nie zmusić go, by się w tobie rozkochał, za tobą szalał, tobie służył, ciebie uwielbiał! Umarłabym z hańby i wstydu, żebym tego nie zrobiła.
— Poco mi to? Niecierpię go, był mi obojętny, stał się wstrętny. Będę najszczęśliwsza, gdy o mnie zapomni. Chciałabym tylko dla niego nie istnieć. Pozatem niech sobie kocha, trzyma, zdradza, zdobywa, kogo sobie chce!
— Bój się Boga. Ty chyba kochasz innego?
— Kocham i on to wie! — wybuchnęła Kazia.
— W takim razie jesteście oboje potwory! — zawołała impetycznie Tunia.
Kazia milczała. Zmęczona była i znękana bezmiernie; czuła potrzebę zwierzenia, skargi, a rozumiała, że Tunia jej nie pojmie.
Powstała, przesunęła ręką po oczach, zapanowała nad sobą, zdobyła się na uśmiech.
— Potwory, zapewne! Raczej galernicy, skuci łańcuchem! Ano, może Wolskie raz wypadkiem powiedzą prawdę, o tym rozwodzie.
Tunia odetchnęła z wrażenia.
— To nie może być! Gdzieżbyś się tak prędko zakochać mogła! Brednie! Nikogo nie znasz. Chybaś nie oszalała za Radliczem!
— Nie, przysięgam! — uśmiechnęła się.
— No, to w kim? Mów! Muszę wiedzieć! Nie puszczę cię, aż powiesz. Gdzie on jest?
— Gdzie? Bardzo daleko. Zresztą, pisałam kiedyś do ciebie, żem zaręczona. Zapomiałaś?