Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nieznośny pan jest! — nadąsała się narzeczona, a Tunia rzekła:
— Wolskie rozpowiadają, że ma jakieś medjum i po nocach urządza jakieś seanse!
— Widocznie Wolskie lepiej ode mnie wiedzą, jak Markham spędza noce, bo ja o niczem podobnem nie wiem.
— Czego Wolskie nie wymyślą! — mruknęła radczyni.
— Nie wymyślą nigdy dobrego słowa! — rzucił niecierpliwie.
Zwrócił się do żony, dając znak dyskretny.
— Co? Chce mi ją pan zabrać! — zaprotestowała Tunia. — Mam z nią mnóstwo do mówienia i zatrzymuję. Moglibyście bez ceremonji zostać na obiad. Nawet może Julek będzie.
— Nie mogę! Mam o piątej ważny interes. Zostawię ci powóz! — rzekł do żony.
— Ależ nie! Bardzo chętnie wrócę pieszo.
— Pożegnał tedy panie, Tunia przeprowadziła go do przedpokoju i zatrzymała.
— Wie pan, Wolskie gorsze rzeczy głoszą — zaczęła cicho. — Powiadają, że Markham utrzymuje Burecką.
Żachnął się niecierpliwie.
— A jeśli tak jest, co im do tego!
— Im nie, ale nam bardzo! To musi być zerwane! Niech pan wpłynie na niego!
— Markhama nie trzeba uczyć, co wypada! Zresztą dalsze jego postępowanie zależy od żony i jej wpływu.
— No, no niech pan się w morały ze mną nie bawi i ostrzeże po przyjacielsku Markhama, że wiem, jak jest i wiem, czego wymagam! Emilka nie jest Kazia!
Pogroziła mu palcem i wróciła do salonu.
— Kaziu, chodźno na chwilę ze mną! — zawołała i wyprowadziła ją do sypialni.
— Wiesz — interesa twoje się poprawiają — szeptała poufnie. — Pani Celina zdradza go z Maksem Unfriedem. Lada dzień będzie skandal.