Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oddałam się w służbę pani Ramszycowej, mam pół dnia zajęte.
— Nie tęskno ci do wsi?
Kazia podniosła na nią oczy.
— Pani pewnie także ze wsi?
Roześmiała się kobieta.
— Tak. Widzisz, że cię rozumiem. Ja rodem z krakowskiego! Tęskniłam ogromnie zpoczątku, do pierwszego dziecka. I tobie to przejdzie!
Zaśmiała się znowu.
— Piętnaście lat jestem zamężna. Czworo mam tych urwisów.
— Tymczasem... uśmiechnął się Andrzej,
Poczerwieniała, pogroziła mu palcem.
— Nie żartuj! Ja nie narzekam, a ciebie może czeka siedmioro. Chciałabym widzieć prezesa w gronie wnucząt. Tobym mu dopiero odpłaciła drwinami!
— Ojciec wcale nie krytykuje ilości dzieci stryjenki, tylko systemu chowania nie pochwala.
— Niech się mnie spyta, czy ja system twego wychowania pochwalam.
— Nie? Doprawdy? Dlaczego? Mebli nigdy nie łamałem, a biegać „w konie“ nie miałem z kim.
— No, no! Łamałeś i łamiesz droższe przedmioty niż meble, a bierzesz na kieł jak najdzikszy koń! Ty mi się tylko za ideał nie przedstawiaj. Ach, Boże! Oto i Feliks! Muszę się zająć obiadem.
Uniosła w ramionach Maniusię i zjadając ją pocałunkami, znikła, rzucając wchodzącemu mężowi:
— Są Andrzejowie!
Sanicki, poważny, flegmatyczny, pedant, powitał młodą parę, ale go wnet opadły dzieci i nie dały rozpocząć nawet rozmowy. W głębi mieszkania wrzeszczała Maniusia. Andrzej miał dosyć całej familji.
Gdy się znaleźli na schodach, wybuchnął.
— Możeby dość było tego na dziś, bo mi łeb pęknie.
— Dąbskich nie możemy opuścić! — rzekła Kazia, a ojciec bardzo zalecał także, by nie obrazić starych Markhamów.