Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ma być? W banku siedzi.
— Dawnoście z letniego mieszkania?
— Już od tygodnia w sztubie.
— A ileście już razy w kozie siedzieli?
— Poco ci wiedzieć? I tyś kiedyś siedział!
Poręcz krzesła trzasła, chłopak zwalił się na ziemię, aż jękło, w tej chwili matka weszła.
— Feliś, znowu psocisz! — zawołała żałośnie.
Chłopcy wpadli jej pod nogi, koziołkując, i zniknęli z horyzontu.
— Witam i przepraszam za tych łobuzów — zawołała wesoło, wyciągając do Kazi obie ręce. Andrzej do tego przywykł i panią pewnie uprzedził. Ogromnie żywe moje dzieci, a ja nie mam serca karcić je za niewinną swawolę. Siadajcie proszę, zaraz Feliks nadejdzie. Wiesz, Andziu, chciałam się na ciebie już gniewać, że nam żonę tak kryjesz zazdrośnie.
W tej chwili powstał w mieszkaniu wrzask i płacz, pani się zerwała.
— Ach, rozbudzili małą. Muszę ją tu do siebie wziąć, bo się inaczej nie uspokoi.
Wróciła po chwili, dźwigając na rękach dużą, może pięcioletnią dziewczynę, ryczącą wniebogłosy.
Przez dobre dziesięć minut nikt nie mógł przyjść do głosu, utulano pieszczotkę pocałunkami, pieszczotami, wreszcie służąca, wezwana na pomoc, przyniosła pudełko czekoladek i mała raczyła je łaskawie przyjąć na pociechę. Przyszli też do pudełka chłopcy i pomimo że matka zrazu dać im nie chciała, póty nudzili, aż odeszli z pełnemi garściami.
Maniusia na kolanach u matki nareszcie się uciszyła. Można było rozmawiać z biedą, chociaż chłopcy bawili się w konie i co chwila przelatywali jak huragan przez salę.
Pani Sanicka, młoda, przystojna szatynka, podobała się Kazi, Andrzej widocznie też lubił stryjenkę. Żartowali ze sobą poufale.
— Musi ci się przykrzyć w mieście! — rzekła, zwracając się do Kazi. — Męża masz bałamuta, znajomych żadnych, no, i mało co do roboty.