Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bransoletę jej cisnął! Także koncept — ktoś mówił przed nimi. — Powinien sądownie odpowiadać, ale taki się ze wszystkiego wykręci.
— Panicz, gdzie to rzuca pieniądze, a na wpisy to rubla nie da! — ktoś warknął.
— Zabita pewnie. Mój Boże, dla marnej bransolety!
— Głupia, mogła ją dostać u siebie, w buduarze.
— Co prawda, za kim to ludzie szaleją. Żadna piękność, tyle, że zagraniczna!
— Widzisz, Jasiu, czem się kończą łamane sztuki. A ty wiecznie na głowie chodzisz i na oknie się huśtasz! Widzisz, jak niewiele do nieszczęścia potrzeba.
— Jutro rano w „Kurjerze“ będzie.
Wśród tysiąca urywanych zdań, wydostali się do kontramarkarni. Tu tłum rzedniał, oddychał swobodniej.
— Pójdziemy na kolację do Europy.
— Maniu, a gdzie pan Władysław?
— Mój drogi, czy wracamy razem?
— Wstąpię do klubu.
— Wiecie, znajdziemy jeszcze partyjkę u Lisieckich.
— Dlaczego to Malwina zawsze bywa tylko z ciotką?
— Nie wiesz, kto się witał z Morskiemi?
— Jazda do Łazienek! Siadajcie panienki!
Nareszcie wydostali się na ulicę i w tej chwili zjawił się Radlicz.
Ledwiem państwa dogonił.
— No, i cóż? — spytał prezes.
— Aus! — rzekł krótko malarz.
— Hrabia może mieć grubą nieprzyjemność.
— Żadnej, już parę razy to było. Wszyscy o tem wiedzieli, ona się w ten sposób nim i sobą popisywała! Nie udało się! Bransoletę chwyciła jednak i tak ścisnęła w ręku, że siłą musiano wydrzeć.
— Kto? — spytała Kazia.