Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tach, zamigotały brylanty w uszach i na szyi, sypnęły się na nią kwiaty. Ukłoniła się, obejmując salę zalotnem spojrzeniem, zatrzymała oczy dłużej na loży paniczów, posłała im od ust całusa i uśmiech i zwinna, gibka, poskoczyła na środek areny, chwyciła za trapez i jak pająk złocisty po niciach sznurów poczęła się piąć ku górze.
Kazia odwróciła oczy, wstrząsnął ją dreszcz zgrozy, publiczność wydawała okrzyki podziwu, akrobatka była niezrównana. Kładła się na sznurach i tańczyła, rzucała się w głąb zawrotną, chwilami wisiała, zda się, w powietrzu. Chwytała i ciskała tysiące przedmiotów.
Przemógłszy się, Kazia śledziła ją. Wzrok miała bardzo bystry, widziała wyraźnie naprężenie muskułów, falowanie piersi, widziała nawet, że spoglądała często na lożę. Uśmiechała się, dawała znaki, jakby czekała na coś.
Nagle hrabia Kocio sięgnął do kieszeni, dobył niewielki, błyszczący przedmiot i cisnął go w górę. Zamigotał jak gwiazda, i stało się coś w błyskawicznej sekundzie. Jak pająk Karola rzuciła się na łup, chwyciła go w powietrzu, wydała okrzyk, zawirowała w próżni i jednocześnie z okropnym krzykiem całej publiczności spadła na piasek areny. W jednej chwili tumult się uczynił, tłum ją otoczył, porwano ją na ręce, uniesiono. Kobiety mdlały i szlochały, mężczyźni wołali: Czy żyje? Popłoch ogarnął cały cyrk, orkiestra umilkła, loża sportsmenów była pusta.
Kazia, blada jak płótno zagryzła wargi, patrzała machinalnie na arenę, gdzie ciemniała niewielka plama krwi. Większość publiczności, gotowa do wyjścia, czekała tylko grobowej wieści. Radlicz wyszedł.
Wtem orkiestra zaczęła znowu grać, poczęto sykać chwilę, potem się uciszono.
— Chodźmy, tatku! — szepnęła Kazia.
Prezes wzburzony, ledwie ochłonął z wrażenia.
— Jak się to stało, bo nie uważałem? — pytał, torując jej drogę wśród tłoku.