Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na arenie galopował gruby tarant, a na jego grzbiecie w trykotach i różowych spodniczkach, nie dłuższych jak kreza, hasała woltyżerka. Przeginała się, skakała przez obręcze, zerkała na galerje, posyłała całusy, a tarant galopował monotonnie jak wahadło, a na środku areny podrygiwał klown, podciągając białe spodnie, wrzeszcząc, wywijając koziołki, wreszcie siadł na piasku i począł nogą drapać się za uchem, co wzbudziło śmiech homeryczny całej publiki i hałaśliwe oklaski.
Wtedy Kazia spojrzała po ludziach, zdumiona tą idjotyczną wesołością.
Nie spodziewała się zobaczyć i poznać kogo, ale zwróciło jej uwagę troje ludzi, wychodzących z przeciwległej loży. Poznała damę: była to pani Celina. Mężczyzny i drugiej damy nie znała.
— Ona tutaj, on w teatrze. Co to znaczy? — pomyślała i znowu patrzała na arenę.
Prezes tymczasem skończył przegląd publiczności i rzekł:
— Mało znajomych. Jest Radlicz i radca Zawadzki z żoną. Cóż, bawisz się?
— Bawię się, dziękuję ojcu! — odparła, ale w myśli przypomniała sobie gawędę Staszka Skowronka, że w mieście wszystko, co Boże — w niewoli.
Na arenie były teraz cztery siwe araby, wolno puszczone i musztrował je berajter w obcisłych rajtuzach i botfortach, podniecając konie głosem przepitym i klaskaniem długiego bata. Araby, parskając, chrapiąc, biegały wkółko, zwracały, zmieniały chody, przyklękały, podchodziły do niego, stawały dęba, ale oczy miały senne, ruchy drewniane i znać w nich było znikczemnienie niewoli, bierne, sztuczne spełnianie obowiązku.
— Moje uszanowanie pani! — ozwał się za nią głos Radlicza.
Drgnęła, zwróciła się, podała mu rękę.
— Witam pana!
— Pani tak uważa na przedstawienie, jak zapewne nikt drugi. Czy pani lubi cyrk?