Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naturalnie, zacząć musisz od Wolskich i Dąbrowskich! — potwierdził prezes. — A nie straszno ci tej wędrówki po obcych?
— Boję się tylko, by nie popełnić jakiej niestosowności, dla was kompromitującej.
— Opowiem po drodze, do kogo jedziemy! — rzekł Andrzej. — A ma pani wizytowe bilety z obecnem nazwiskiem?
— Nie mam — nie pomyślałam o tem. Jutro rano wstąpię do litografji. Czy dużo złożymy wizyt?
— Co najmniej dwadzieścia.
— O, Boże! — westchnęła tak szczerze, że aż się prezes roześmiał.
— A co? Już duch się tłucze! Nie bój się, za jaki rok będziesz w tem pływała jak ryba w wodzie! No, otóż i teatr. Wysiadasz, Andrzeju?
Powóz stanął. Po chwili jechali tylko we dwoje, i stary rzekł:
— Za rok, mam nadzieję, że to ja sam zostanę, a on z tobą pojedzie! — i westchnął.
— A to ci galant z ojca! — uśmiechnęła się. Mnie bardzo dobrze tak, jak jest dzisiaj.
— Niech się pies udławi takiem dobrem. Jeśli ci to dogadza, trzeba było mnie poślubić!
— Dlaczego ojciec się nie oświadczył? — żartowała dalej.
— Żartujesz, a to mnie najgorzej boli, ta twoja swoboda i obojętność. To dowodzi, że on ci niczem nie jest, niczem!
— Dzięki Bogu, tak! Gdyby inaczej było, w tych warunkach ładne piekło mielibyśmy wszyscy troje. Brrr! — wzdrygnęła się.
— To się zmieni, to musi się zmienić! Gdyby tak zostało, jak jest, nigdybym sobie nie darował, że to ja urządziłem!
Milczała, nie chcąc mu prawdy powiedzieć.
Powóz stanął, znaleźli się w ciżbie i zaczęli w labiryncie korytarzy i przejść szukać swego miejsca. Gdy usiedli wreszcie w loży, spojrzała ciekawie na arenę, gdy prezes począł się rozglądać po widzach.