Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kapelusz i laskę o ziemię cisnął i porywając go za szyję, zdławionym głosem wyjąkał:
Tewe! (ojcze).
Kołodziej ramiona roztworzył. Zdało mu się, że umarł i umarłych wita.
Wawer, Wawer! Synku mój! Synku!
I tak w objęciu zapłakali obadwa. Aż nagle młody się odchylił i spojrzał na drzwi chaty.
— Ojcze, gdzie matka? — zagadnął.
— Umarła.
— A ksiądz stary?
— Umarł.
— A siostry?
— Za mężem.
— A mój bliźniak, Łukasz?
— Umarł.
Umilkł młody i po chwili, bojąc się pytać o każdego z osobna, rzekł:
— To któż się ostał z moich, com ich żegnał?
— Ośmioro żyje z tobą, com cię za umarłego miał. Niema u Boga odmowy, kiedy mnie wysłuchał i ciebie do domu odprowadził! Z dalekaś ty?
— Z daleka. Amerykę widziałem wiele razy i wszystkie morza świata znam. W Prusach, ojcze, kapitanem byłem dotąd.
— A toż chyba swoich nie spotykałeś, żeś i mowy mało co zapamiętał. Szczęścił ci Bóg — widzę! A czemuś wieści nie przysłał tyle lat?
— Wolałem z wieścią sam przyjechać. Szczęścił mi Bóg, bom i ręce wyrobił i głowę. Na szerokim świecie ciężko się dobijać i niejeden tam zginął,